poniedziałek, 23 marca 2015

Google i ich pomysł na świat



Od kilku lat, co jakiś czas, wśród bardziej uświadomionych użytkowników Internetu z całego świata, rozpoczyna się rozgorzała dyskusja, na którą chyba nie ma właściwej odpowiedzi. Digitalizować czy nie digitalizować? Konflikt pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami korzystania z dziedzictwa ludzkości w formacie .pdf zdaje się nie mieć końca, a dyrektorzy wielkich koncernów takich jak Google niewiele sobie z tego robią.
Pojęcie World Brain zostało wprowadzone przez angielskiego pisarza Herberta George’a Wellsa w jego esejach i przemówieniach opublikowanych w 1938 roku. Większość uwagi została skierowana ku tekstowi The Idea of a Permanent World Encyclopaedia opublikowanemu w 1937 roku w Encyclopédie Française, w którym to Wells rozwija pomysł stałej światowej encyklopedii. Założeniem tego pomysłu było po krótce stworzenie zbioru, który nie ulegnie zniszczeniu w wyniku wojen światowych. Jak się okazało, pomysł nie był do końca wyłącznie idealistyczną fantazją. W końcu już po niespełna mniej niż stu latach, czyli w 1998 (!) roku swoją działalność rozpoczęło przedsiębiorstwo Google Inc. Jako osoba urodzona w latach 90. niekoniecznie jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez usług koncernu z miasta Mountain View, a przecież jest on niewiele młodszy ode mnie. Flagowym produktem marki jest oczywiście wyszukiwarka Google, na stałe wpisana już w obraz świata XXI wieku, a w międzyczasie koncern wykształcił też wiele użytecznych produktów, jak serwisy reklamowe AdWords i AdSense, poczta Gmail, czy serwisy Google Maps i Google Earth (kto ma smartphone’a i nigdy nie szukał jak gdzieś dojechać/dojść dzięki Google Maps niech pierwszy rzuci kamieniem). Najistotniejsza jednak zdaje się być misja Google’a, według której koncern chce skatalogować światowe zasoby informacji i uczynić je powszechnie dostępnymi i użytecznymi. Jest to oczywiście wprowadzenie pomysłu Wellsa w życie, i choć z jednej strony jest to piękna, prospołeczna i prokulturowa inicjatywa, z drugiej nikt nie robi niczego za darmo, a domysły na temat tego, po co w ogóle Google się za to karkołomne przedsięwzięcie zabrało (oczywiście poza oficjalnymi informacjami), mogą być trochę przerażające.
Jednym z głównych aspektów sporu, co do digitalizacji zasobów bibliotek z całego świata, jest kwestia ochrony własności intelektualnej. O ile udostępnianie dzieł, których prawa autorskie już dawno wygasły, o tyle digitalizacja literatury, z której autorzy wciąż czerpią korzyści majątkowe, jest już o wiele bardziej kontrowersyjna. Dowiedzieć się o tym możemy z dokumentalnego filmu Google and the World Brainw reżyserii Bena Lewisa, gdzie oprócz dość apokaliptycznej wizji tego, do czego zaprowadzi świat skatologowanie całego dorobku ludzkości, postawione jest bardzo istotne pytanie, a mianowicie, gdzie przebiega granica pomiędzy tym, na ile autor ma prawo do kontroli nad własnym dziełem i jego upowszechnianiem. Google Books Project powstał w 2004 roku i dzięki niemu zdigitalizowanych zostało około 10 milionów książek[1], z czego około 6 milionów nadal posiada prawa autorskie. Ci autorzy, których książki zostały zdigitalizowane, zarówno z lub bez ich wiedzy, nie dostali żadnego honorarium za użyczenie swoich dzieł. Film Lewisa traktuje o ich oburzeniu i krokach prawnych, jakie podejmowali. Najczęściej bezskutecznie, w końcu dopóki każdy pojedynczy autor, bądź właściciel praw autorskich nie złoży pozwu za bezprawne zawłaszczenie czyjejś własności intelektualnej, dopóty Google nadal będzie czuć się bezkarna, w końcu przy takim majątku firmy, wypłacanie nawet kilkuset odszkodowań rocznie na rzecz autorów, może być wręcz wliczone w koszty stałe przedsiębiorstwa.
Z jednej strony rozumiem oburzenie autorów ze względów prawnych, z drugiej jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest to wyłącznie chęć wyłudzenia odszkodowania z rąk wielkiego koncernu. Google Books Project jest w końcu czymś na miarę wielkiej, dostępnej dla wszystkich biblioteki, która tak jak wszystkie tego typu instytucje zakazuje drukowania książek, czy chociażby plagiatu. Oczywiście, kontrargumentem do tej tezy, może być stwierdzenie, że przy dostępie do czegoś non stop, na swoim prywatnym komputerze, który nie jest (akurat) w żaden sposób kontrolowany, o wiele łatwiej złamać prawo, ale jest to bardzo naiwne rozumowanie. W końcu nie od dziś wiadomo, że w bibliotekach, chciałoby się rzec analogowych, czynności kopiowania etc. są utrudnione, ale przecież nie niemożliwe. Co więcej, problematyczną kwestią jest tutaj fakt, na ile autor, może kontrolować swoje dzieło. Czy kontroluje je, gdy książka spoczywa w jakiejkolwiek ze stacjonarnych bibliotek? Nie jest w stanie nad nią czuwać, gdy jakikolwiek z użytkowników ją wypożyczy i będzie chciał ją chociażby skserować. A jednak dostęp do internetowej biblioteki na całym świecie może być zbawienny dla cywilizacji drugiego czy trzeciego świata (o ile oczywiście, będzie mieć dostęp do komputera z łączem internetowym), a także tych, którzy nie są w stanie przejechać pół świata tylko po to, by zdobyć informacje w jakiejś książce.
Myślę, że pracownicy Google, nawet jeżeli ich działania nie są tak uczciwe i bezinteresowne, jak głoszą, to robią ogromnie dużo dla ludzkości. A też postrzeganie czytelnika, który jedyne, co chce zrobić z czyjąś pracą, to ją bezprawnie wykorzystać, jest mocno krzywdzące i generalizujące (w końcu jaki przestępca zamiast rabować banki, czy nielegalnie rozprowadzać chociażby filmy ściągnięte z Internetu, miałby drukować, czy kopiować książki i zajmować się na przykład ich handlem? Na pewno nie ten, który chciałby dorobić się milionów ;)).
P. Starczyńska



[1] Opieram się o dane podane w filmie Google and the World Brain

W internetach

internetach
Zacznijmy od tego, że Internet jest już niemodny (BANG!). Przerażonych i zagubionych należy od razu wyprowadzić z błędu: nie chodzi o sieć, która łączy wszystko ze wszystkim,która przechowuje wasze sekrety, kompromitujące zdjęcia czy wstydliwe historie. Nie ma tak dobrze! Skupmy się na samym słowie Internet. Coraz rzadziej korzystamy z Internetu na rzecz jego różnych zamienników. Prym wiodą internety. Niby niewielka zmiana, dodanie niepozornego „y”, a jednak dosyć znacząca, ponieważ zawiera w sobie nowe myślenie.
Niby wszyscy wiemy czym jest Internet, ale nie jest to już takie jasne pojęcie jak kiedyś. Szczególnie dzisiaj, kiedy Internet już dawno wyszedł poza komputery i zaczyna obejmować większość naszego życia. Sprzęty domowe, które zdawałoby się nie potrzebują żadnego przesyłania danych, nagle zaczynają z niego korzystać. Ilość urządzeń korzystających z sieci jest ogromna i cały czas rośnie. Non stop coś wysyłamy i odbieramy nie potrzebując do tego żadnego komputera. Można powiedzieć, że wyszliśmy poza tradycyjne rozumienie Internetu, tworząc jego różne odmiany – internety.
Czym zatem są internety? Trudno uwierzyć w to, że twórcą tego pojęcia jest George W. Bush, który jako pierwszy użył go podczas kampanii wyborczej. Chciał za jego pomocą ośmieszyć rozmówcę, ukazać go jako kogoś, kto nie ma bladego pojęcia o Internecie. Przez to internety zostałyskojarzone z ignorancją i prowincjonalizmem. Ich dzisiejsze znaczenie jest bliskie wcześniejszemu, ale ma już inny charakter – jest autoironiczne. Mówimy z przekąsem ointernetacha jednocześnie sami się w nich gubimy. Im więcejinternetów, tym większe jest nasze zagubienie: za dużo przycisków, haseł, inteligentnych przedmiotów. Hasłointernety wyraża niepewność, a jednocześnie się z tej niepewności śmieje.
Choć słowo internety zdaje się być niepozorne, doskonale obrazuje czasy w których żyjemy. Internet to za mało. Należy go poszatkować, w ramach ulepszania jeszcze bardziej pokomplikować, stworzyć sieci z sieci. Podobnie wygląda życie współczesnego człowieka: niby chce sobie wszystko ułatwić, ale zazwyczaj wychodzi mu to na odwrót. Gubi się w swoich genialnych rozwiązaniach i pomysłach  na życie.Ściąga aplikacje, które mają zastąpić dziesięć czynności jedną, na zmianę z takimi, które z jednej czynności robią dziesięć. Zamyka się w błędnym internetowym kole.
Tak jak z Internetu zrobiło się wiele internetów, tak my, jako członkowie sieci, zaczynamy kroić się na kawałki. W każdej części internetów przybieramy nową postać. Po raz kolejny zakładamy konto użytkownika, w którym możemy napisać o sobie co tylko chcemy. Za każdym razem możemy być kimś innym. Wszędzie sprzedając cząstki siebie, prawdziwe lub nie, tworzymy swój własny internetowy obraz, który bardzo rzadko jest spójny. W takim przypadku autoironia jest konieczna, inaczej nie moglibyśmy żyć jednocześnie w Internetach i w rzeczywistym świecie. Jedyne co nampozostaje to śmiech z samego siebie. Ewentualnie ze śmiesznych kotów. W końcu od czego są internety?

Zofia Łękawska-Orzechowska

Ente life

 Źródło

Sieć wyzwala w nas pierwotne instynkty. Jest magiczną przestrzenią, w której słowa stają się łatwiejsze do wypowiedzenia, opinie prostsze do wyrażenia, a konsekwencje zostają odsunięte na dalszy plan. Nasze działania zyskują charakter mechanicznych, mniej przemyślanych, wyzbytych kompleksów i zachowawczego dystansu, przez to, jak przekonują niektórzy, bardziej szczerych i naturalnych od tych, które możemy zaobserwować w życiu prawdziwym. Okazuje się, że w sieci możemy być sobą bardziej niż gdziekolwiek indziej. Piszemy to, czego w prawdziwym życiu nigdy byśmy nie powiedzieli, obśmiewamy i krytykujemy to, czego w rzeczywistości prawdziwej przenigdy odwagi obrazić byśmy nie mieli; wstyd, nieśmiałość, kompleksy odchodzą w zapomnienie – wszyscy jesteśmy zuchwali, nieustraszeni, bezczelni i bezkarni, młodzi i gniewni.
Z tej perspektywy sieć przypomina flaszkę cieszy o mocno wyskokowych właściwościach, która im bardziej w nią wnikamy, w tym większym stopniu nas wyswobadza, tym rozleglejszą pewnością siebie nas obdarza, i tym głębsze złudzenie słuszności naszych sądów nam daje; w zetknięciu z którą jesteśmy skłonni mówić i robić rzeczy, na które w żadnych innych okolicznościach byśmy sobie nie pozwolili. Jest to jeden ze sposobów rozumienia rzeczywistości wirtualnej, jako przedmiotu posiadającego magiczne właściwości – wyzwalania, obnażania, swobodzenia; przedmiotu, za pośrednictwem którego potrafimy zaskoczyć samych siebie, dowiadując się, co myślimy i co mamy ochotę powiedzieć.
Źródło


Druga strona medalu, w równym stopniu prawomocna co pierwsza, jest taka, że w sieci otrzymujemy możliwość, za którą nasi przodkowie sprzed epoki internetowej byliby skłonni płacić grube sumy, bycia kimkolwiek nam się zachce; możliwość stworzenia sobie alternatywnego, drugiego życia. Lub szeregu alternatywnych, drugich żyć. Nie musi być wszakże prawdę, że w Internecie występujemy ciałem, duchem, umysłem i czymś tam jeszcze. Jest tak do czasu, kiedy poprzednie, prawdziwe wcielenie przestanie nam wystarczać lub odpowiadać i zapragniemy przekonać się jak to jest być kimś innym; do czasu kiedy zechcemy przeprogramować poprzednie ciało, poprzedni umysł, itd., gdyż dotychczasowe są niedoskonałe i niesatysfakcjonujące. A może zwyczajnie mamy ochotę sprawdzić, jak to jest nie być sobą choćby przez jeden dzień. Ciałem jesteśmy jedynie przed klawiaturą i monitorem; nie jest problemem, aby wchodząc w sieć zrzucić z siebie poprzednią skórę i przedzierzgnąć się w nowe „ja”, o nowej lśniącej masce, zyskując tym samym nowe predyspozycje i nowe możliwości.
W ten sposób rozpoczyna się historia naszego nowego życia. Na początku musimy wybrać postać, którą będziemy sterować, a wraz z nią odpowiednie, dopasowane do niej właściwości i atrybuty; wybieramy zatem bohatera i decydujemy o jego etniczności, kolorze skóry, dacie urodzenia, liczbie dzieci, liczbie nieudanych samobójstw, kradzieży, rozwodów, wszelakich przeżyć, i za taką osobę go potem przedstawiamy. Granicę takich poczynań określają możliwości naszej wyobraźni, nic więcej. Ryzyko stanowi możliwość zdemaskowania przez społeczność, w której odgrywamy określoną rolę. Jednak tak długo, jak pozostajemy w sieci i poza jej obręb się nie wychylamy, nie jest to ryzyko warte uwagi. W przypadku ewentualnej wtopy, obnażona zostaje nasza postać, nie my. A więc nikt poza bohaterem nie ma powodu do jakiegokolwiek wstydu, przykrości, poczucia winy. To czy będzie on odczuwał którąś ze wspomnianych, niechcianych emocji, zależy od tego w jakiego rodzaju empatię i moralność go wyposażyliśmy. Jeżeli okaże się za słaby, nieodpowiedni, nieautentyczny, jeżeli jego reputacja w społeczności zbytnio podupadnie, tworzymy nowego bohatera, lub, jeżeli operujemy więcej niż jedną postacią, wymazujemy go z listy naszych wcieleń, i cieszymy się tymi, które nam pozostały.
Ten przejaskrawiony przykład ma obrazować, jakie możliwości przeistoczenia niesie za sobą Internet. Na co dzień mamy w nim do czynienia raczej z drobnymi, czasem niuansowymi, przeobrażeniami, udoskonaleniami, imitacjami i nieszczerościami. Nigdy jednak osoba w przestrzeni wirtualnej nie będzie stanowiła przełożenia jeden do jednego osoby w rzeczywistości. Tak samo jak ciężko postawić znak równości między życiem prawdziwym a wirtualnym, tak samo niełatwo utożsamiać wirtualnego „ja” z „ja” rzeczywistym, niezależnie od tego, jak szczere są intencje danej osoby. Obie przestrzenie rządzą się zupełnie różnymi prawami i całkowicie odmienne możliwości wyrażenia, docierania oraz poznania za sobą niosą; różne obrazy jednostek generują. Niemożliwym jest, aby przy tak odmiennych warunkach egzystencji, ten sam efekt, w postaci uzyskania tego samego obrazu osoby, został osiągnięty.
Paweł Harlender