niedziela, 14 czerwca 2015

Nostalgia i diabeł z pudełka

Na fali popularnego ostatnimi czasy wśród dwudziestoparolatków trendu, polegającemu na nostalgicznym wspominaniu ostatniej dekady XX wieku (#only 90’s kids will remember) zabrałam się za oglądanie jednego z flagowych seriali tamtego okresu – Buffy the Vampire Slayer. Ten z lekka kampowy, swobodnie operujący licznymi kliszami i zupełnie obezwładniający „ciętym” żartami bohaterów kultowy twór oglądany dzisiaj staje się fantastyczną dokumentacją epoki – od strojów (Buffy  definitywnie podkradała sukienki z  szafy Baby  Spice!) po problemy społeczne. 

W ósmym odcinku pierwszej serii mamy okazję obserwować, jak walka z nieczystymi siłami przenosi się na wyższy, abstrakcyjny poziom. Oto potężny demon. Moloch the Corruptor zostaje uwieziony przez średniowiecznego mnicha w księdze. Wieki późnej ląduje ona w zbiorach bibliotekarza – kolekcjonera, partnera Buffy: Ruperta Gilesa. Energiczna nauczycielka informatyki inicjuje szkolny projekt skanowania książek, w tym również cennych okazów z zasobów Gilesa. Nieświadomi zagrożenia, digitalizują przeklęte tomiszcze, wpuszczając do Internetu ogromną, destrukcyjną istotę.

W rezultacie komputer – i każda inna maszyna połączona z nim Siecią staje się domem Molocha – demona mamiącego obietnicami miłości, wiedzy oraz władzy w konsekwencji doprowadzając do obsesji i szaleństwa. Poza zwodzeniem podatnych istot ludzkich istnieje całe mnóstwo okropności, jakie diabeł z maszyny może uczynić, a gdybyśmy mieli wątpliwości, bohaterowie z przerażeniem wymieniają eskalującą listę:  manipulacja światłami drogowymi, uszkodzenie aparatury medycznej na całym świecie, zniszczenie światowej gospodarki, a wreszcie nuklearna zagłada. 

Nowy, cyfrowy Moloch wygląda jak skrzyżowanie tradycyjnego wizerunku szatana z Darthem Vaderem. Jest monstrualnym serwerem, świadomym wszystkiego, co dzieje się w całym Internecie, a także różnych sieciach lokalnych. 




Twórcy Google and the world brain byliby wniebowzięci; nie ma dosadniejszego sposobu na pokazanie, że skanowanie książek to czyste zło. Ale każdy z odrobiną dystansu może łatwo dostrzec, że obawy towarzyszące ludziom dwie dekady temu nie zmieniły się ani o jotę. A ktoś z dystansem oraz pewną ilością wiedzy o historii mediów doda, ze niemal identyczne uwagi pojawiały się na przełomie XIX i XX wieku w odniesieniu do ówczesnych nowinek technicznych. Zarzuty o degeneracji więzi międzyludzkich wysuwano pod adresem telefonu, ogłupianiem i propagandą miało się zajmować radio do społu z prasą.




Postęp cywilizacyjny zawsze łączył się ze wzrostem możliwości władzy.  Oczywiście, sprzedawanie big data, inwigilacyjna działalność NSA i tym podobne zjawiska są niepokojące i nie do pogodzenia z prawami człowieka, na których opiera się nasza kultura i nasz system wartości. Ale globalizacja to również szeroko zakrojone ruchy aktywistów, działalność whistleblowers, to edukacja i uświadamianie. Moloch może kusić, może umożliwiać przejęcie władzy oraz przestępcze działania na wielką skalę, może uzależniać, ale z drugiej strony wkłada nam do rąk potężną broń: wiedzę. Jasne, to nie wystarczy, żeby efektywnie tępić niecne posunięcia rządów i korporacji. Ale to wciąż więcej, niż wiele uciskanych społeczeństw przed nami.


Homo Geekus


Popkultura nieustannie się przekształca, jest jak rwący potok treści, mód, trendów i stylistyk. Oczywiście, te ciągłe przemiany stały się jeszcze bardziej dynamiczne za sprawa mediów cyfrowych.  Od pewnego czasu obserwujemy triumfalny pochód ku czołowym pozycjom pewnej szczególnej grupy, przez długi czas wyśmiewanej i spychanej na społeczne rubieże. To obecnie najlepiej zarabiający ludzie świata, twórcy trendów, również tych konfekcyjnych, na ogromna skalę portretowani w filmach i serialach.

Chodzi rzecz jasna o geeków.  

Gekiem bądź nerdem określa się pewien bardzo szczególny typ człowieka. Niektórzy wywodzą pierwszy termin od słowa geck, oznaczającą dziwaka, głupca. W początkach XX wieku geekami określano powszechnie  artystów cyrkowych.  Podobne znaczenie ma słowo nerd, często używane jako synonim do geeka, choć w środowisku trwają zaciekłe spory, czy można stosowac je wymiennie. Wiele osób ma swoje własne definicje i wskazuje na subtelne, choć znaczące różnice miedzy terminami, ale nawet jeśli należałoby uznać ich odrębność, nie ulega wątpliwości, że granice są dość płynne.



Definicje przypisują geekom i nerdom  rozmaite cechy, których nie ma sensu wyliczać, gdyż są to pojęcia  powszechnie znane, nawet jeśli w głowach wielu osób nieco przywołują dość stereotypowe obrazy. Ja chciałabym jednak poruszyć kwestię dwóch najistotniejszych według mnie cech, które szczególnie mocno wpłynęły na gwałtowną aprecjację pozycji geeka w świecie. 

Pierwsza z nich to tendencja do gromadzenia informacji, a druga – angażowanie się w działalność wewnątrz pola zainteresowań. Właśnie to podejście sprawia, ze geek jest pierwszym i najważniejszym fundamentem kultury prosumeryzmu.  Jak wspomina Patton Oswalt w swoim osławionym artykule do The Wire, głównym jego  zajęciem w wieku nastoletnim było dowiadywanie się jak najwięcej o rzeczach, które go interesowały. Najczęściej były to komiksy i inne niszowe gatunki twórczości, zwykle związane z science fiction, np. Star Trek czy Battlestar Galactica. Oswalt jako geek był nie tylko widzem, czytelnikiem – odbiorcą, ale aspirował do miana znawcy. Chciał nie tylko orientować się w fabule i utożsamiać z bohaterami, ale przede wszystkim znać i pamiętać każdy szczegół swoich ulubionych serii. Takie kolekcjonowanie informacji było antycypacją sposobu życia, który miał się pojawić dopiero kilka dekad później: mózg nerda działał trochę tak, jak dzisiaj my wszyscy korzystając z internetu. Nie musimy przechowywać wprawdzie informacji w swoich głowach, ale jesteśmy uzależnieni od bycia blisko jej zasobów.  Jako społeczeństwo przekonaliśmy się o wartości baz informacji , doceniając tych, którzy je tworzą.  



Kapitał kulturowy pracowicie zbierany przez lata stał się kanwą wielu ciekawych aktywności istniejących w oparciu o nowe media. To dzięki zaangażowaniu amatorów istnieje wiele popularnych  gier, darmowe systemy operacyjne, większość aplikacji mobilnych, portali, z których czerpiemy na co dzień informacje, nawet portale społecznościowe powstały  w dużej mierze dzięki aktywnym użytkownikom.  Geek stoi zarówno za zjawiskiem wikinomii, jak i kultury remiksu. 

Tak więc nawet jeśli wzorem Andrew Keena pozostajemy nieufni wobec świata rządzonego przez amatorów, powinniśmy pamiętać, że mamy szczęście żyć w czasach, w których wiedza i zaangażowanie są nie tylko doceniane, ale i sowicie nagradzane. 


winyl w zenicie

Cyfry. Wszędzie cyfry. Z każdym dniem mnożą się i mnożą. Więcej przeżytych, więcej przejechanych, więcej cyfr. Czy komuś to przeszkadza? Raczej nie. Kwestia przyzwyczajenia. Żyjemy w czasach jeden zero i nie widzimy nawet cyfrowych łańcuchów, które ciągną się za każdym krokiem, każdą sekundą naszego życia. Nie ma się co złościć na cyfryzację, w końcu tak bardzo upraszcza naszą egzystencję. Zdarza nam się jednak potęsknić za jakimś małym trudem, za buntem, a raczej buncikiem, przeciwko zapisowi liczbowemu. Takim buncikiem jest wielki powrót do zapisu analogowego, który właśnie przeżywa swoje zmartwychwstanie.

Jak to się stało, że rzeczy, które ekscytowały naszych dziadków i rodziców, zaczęły nas interesować? Skąd nastolatki kolekcjonujące winyle? Skąd drugie życie ciężkiego i nieporęcznego Zenita? Na pewno moda na ja chce być vintage zrobiła swoje. Wygrzebywanie starych rzeczy z babcinego strychu i paradowanie z nimi po ulicy nikogo już nie dziwi. Hipster bez analogowego aparatu na szyi nie może być prawdziwym hipsterem. Jednak analogowy szał to nie tylko moda. Ta prehistoryczna forma zapisu ma coś, czego cyfra, jakkolwiek by się starała, mieć nie może.


Główną przewagą zapisu analogowego nad cyfrowym jest jego niezwykłość. Co jest zwykłe? Coś, co jest pospolite, powszednie, ogólnie znane i nie robiące na nikim wrażenia. Taki może być powielany po raz setny plik mp3, ale nie winyl.  Winyl jest wydawany w ograniczonej ilości egzemplarzy, przez co jego właściciele stają się grupą ekskluzywną. Winyl ma swoją cenę - nie znajdziemy go na torrentach. Do tego winyl nie lubi być przegrywany. Po pierwsze jest to trudny proces, a po drugie kopia nigdy nie będzie brzmieć tak samo jak oryginał. Winyl nie jest dla wszystkich, dlatego jego właściciel może choć przez chwilę poczuć się niezwykle.

Inną cechą zapisu analogowego, która wygrywa z cyframi, jest materialność. Większość z nas nie wie jak to się dzieje, że wystarczy klik i z jakiejś magicznej przestrzeni wydobywa się muzyka. Z winylami jest inaczej. Wystarczy się przyjrzeć, aby dostrzec rowki z zapisem. Nawet jeśli nie wiemy jak z tego czegoś rodzi się muzyka, to przynajmniej wiemy, że z czegoś, a nie z niczego. Materialność zapisu analogowego objawia się również w tym, że analogi potrafią zagracić całe mieszkanie, a cyfry nie. Choć większość osób mogłaby uznać to za wadę, a nie zaletę, wystarczy wziąć do ręki albumy ze starymi zdjęciami, albo powąchać płytę, aby uświadomić sobie, że cyfry nie są w stanie wszystkiego zastąpić.

Grono wielbicieli zapisu analogowego robi się coraz większe. Co na to cyfry? Wygląda na to, że pogodziły się ze swoją klęską na pewnych polach  i zaproponowały rozejm – digitalizację. Ponieważ zapis analogowy ma jedną główną wadę – łatwo ulega zniszczeniu – nowe technologie zajęły się jego ochroną. Choć zdjęcia w Internecie nie przypominają babcinego albumu, są dobrą drogą do poznania historii innych babć. Digitalizacja rodzi nadzieje, że nawet jeśli szał na starsze formy zapisu jest tylko modą,  coś po nim zostanie.

Zofia Łękawska-Orzechowska


Czy mojej babci przyda się iPhone 5?

Produkowane przez nas na skalę masową elektroniczne śmieci od dłuższego czasu urastają do wysokiej rangi problemu, który dotyczy, jako mieszkańców błękitnej planety, nas wszystkich. Nie będę przytaczał danych i statystyk (bez trudu możesz znaleźć je w Internecie), musisz uwierzyć mi na słowo – liczba wyrzucanego corocznie sprzętu elektronicznego jest monstrualna. Od dawna już wiadomo, że elektroniczne odpady ze względu na swoją wysoką toksyczność są zagrożeniem nie tylko dla środowiska, ale także, co może przemówić do tych, dla których to pierwsze pojęcie brzmi nazbyt abstrakcyjnie, ludzi. Większość z toksycznych substancji obecnych w elektronice może być przyczyną chorób nowotworowych lub układu neurologicznego. Część zużytego, to znaczy nazywanego zużytym, sprzętu elektronicznego jest wywożona z krajów bogatych do krajów trzeciego świata. Elektrośmieci lądują na dzikich wysypiskach, stając się obiektami rozbiórek oraz spalania dla odzyskania cennych metali. Nie muszę wspominać, że ze względu na toksyczność tych sprzętów, są to praktyki, których nie nazwiemy bezpiecznymi ani dla spalających je, ani środowiska.

Przymykanie oczu na problem odpadów elektronicznych i udawanie, że nas on nie dotyczy, niczego nie załatwią. Zastanówmy się, co my – mali, szarzy ludzie - możemy zrobić, by pomóc naszej matce ziemi i jednocześnie samym sobie.


    Żyjemy w konsumpcjonistycznym, pędzącym, technologicznie bez ustanku unowocześniającym się świecie; w rzeczywistości, w której zanim doniesiesz do domu swoją dopiero co kupioną, najnowszą, wypasioną komórkę, ona zdąża się już zestarzeć. Na następny dzień dowiadujesz się, że jest już nieaktualna i nie na czasie. Jeżeli nie sposób złapać króliczka, czy aby na pewno jest sens go gonić?

Ja wiem – presja otoczenia, ostracyzm, chęć dorównania innym, konieczność przedłużania sobie ego. Do tego dochodzą rodem z piekła sieci komórkowe kuszące super korzystnymi ofertami, którym nie sposób się oprzeć. No i rewolucyjne, fantastyczne funkcje (jak dodatkowy rząd ikon), bez których Twój, kiedyś wypasiony, dziś przestarzały, telefon jest niekompletny, wybrakowany, niemalże niefunkcjonalny, a w które ten tu oto, który dopiero co wyszedł, jest uzbrojony po zęby. Ale może jednak Twój nieefektowny, zapyziały iPhone 5, z którego powodu połowa ludzi w pracy się z ciebie śmieje, pociągnie jeszcze ze dwa miesiące? Spróbuj przymknąć oko na prześmiewców, ze swojej wady zrób atut i wmawiaj im, że to ten, który posiadasz jest teraz modny, a oni są pozbawionymi gustu lamerami.

Problem nie dotyczy oczywiście tylko telefonów, ale każdego sprzętu elektronicznego, którego mania wymieniania prowadzi nas co miesiąc do sklepu RTV i AGD. Może jednak nie ma potrzeby upgrade’owania go co parę miesięcy. Niby to kropla w morzu sprzętów wywożonych do Afryki, ale zawsze coś.

Jeżeli już koniecznie musisz wymienić swojego przestarzałego Samsunga Galaxy, spróbuj dla swojego starego przyjaciela znaleźć nowego właściciela. Może twój nędzny telefon twoja babcia uzna za godny używania (mimo że brak mu funkcji robienia zdjęć w sepii) i pieniądze z renty zainwestuje w coś naprawdę jej potrzebnego. Albo twoja komórka przyda się twojemu uboższemu od ciebie przyjacielowi z Grecji. Zrób mu prezent pod choinkę! Jeżeli rzeczywiście jest biedny, na pewno nie pogardzi Samsungiem z zeszłorocznej kolekcji. Wszystko w myśl zasady, że jeżeli coś jeszcze jest (stosunkowo) zdatne do użytku, niech komuś służy. Puszczajmy niepotrzebne nam gadżety w obieg! Niech nie zajmują naszej cennej przestrzeni. Niech kurz osiada na czymś, na czym osiadać musi.



Oczywiście są sytuacje, w których sprzęt elektroniczny rzeczywiście do niczego już się nie nadaje, a naprawa go nie jest opłacalna. W krajach rozwiniętych od pewnego czasu wprowadza się obowiązek segregacji śmieci, który ma zapobiec rozrastaniu się elektronicznych wysypisk. W naszym kraju ustawa wprowadzająca taki obowiązek weszła w życie w 2005 roku. Od tego czasu wyrzucanie elektroniki do zwykłych śmietników jest prawnie zabronione. Jeżeli moje wcześniejsze propozycje zawiodą, nie wyrzucaj pralki, suszarki lub mikrofalówki do śmietnika stojącego pod twoim blokiem. Rusz tyłek do miejsca zbiórki, które zapewne znajduje się w twojej okolicy, i zrób coś dobrego dla mnie, dla siebie i dla całej naszej globalnej wiochy. 

Paweł Harlender

T-1000 w medycynie?

 Postępująca technologia pcha nas co raz szybciej w stronę cybernetyzacji wszelakich aspektów naszego życia. Do tej pory wizja robotów, cyborgów czy androidów była wyłącznie domeną fantazji naukowej czy to w książkach czy filmach serwowanych nam przez Hollywood. Wszyscy znamy przykłady połączeń człowieka z maszyną (Robocop), humanoidalnych androidów (Terminator) czy popularnych dzięki już w latach 30 robotów (Isaac Asimov). Jednak wspomniany rozwój sprawia, iż tego typu elementy stają się co raz częściej elementem naszego życia pomagając nam w wielu dziedzinach, lecz czy możemy doszukać się w tym wszystkim zagrożenia? Jak wiadomo, większość nowoczesnych technologii najpierw trafia w ręce armii i staje się niejednokrotnie elementem zbrojeniowym. Tu przykładem są zdecydowanie ciągle udoskonalane egzoszkielety umożliwiające żołnierzom poprawę możliwości bojowych. Z czym wiąże się przywdziewanie wspomnianych szkieletów? Zwiększona siła, wytrzymałość organizmu granicząca z praktycznie zerowym zmęczeniem mięśni. Ale oczywiście w żaden sposób nie powinno się wiązać takiej technologi wyłącznie z celami wojskowymi. Łatwo sobie wyobrazić zastosowanie w budownictwie czy ratownictwie medycznym, lub co wydaje się najważniejsze, możliwość pchnięcia medycyny o krok dalej. Dają one niewyobrażalną szansę osobom nie mogącym się poruszać o własnych siłach poprzez wykorzystanie protez najróżniejszych typów. Jeśli chodzi zaś o samego cyborga. Definicja zakłada, że jest to połączenie organizmu ludzkiego z technicznymi urządzeniami wspomagającymi. Zatem sam implant w postaci rozrusznika serca powinien zamieniać z automatu człowieka w cyborga (I to już lat 50). Dlatego też terminu tego używa się obecnie głównie do zespolenia układu nerwowego z elementami elektronicznymi, które wzajemnie na siebie oddziałują. Wyklucza to zatem poddawanie się EEG czy leczenie choroby Parkinsona za pomocą stymulacji elektrod. Na tym polu nauka łączy swe siły z medycyną by doprowadzić do rozwoju protetyki. W znacznym stopniu udaje się to na polu implantów słuchowych, lecz wciąż nie wpisują się one w podaną powyżej definicję w sensie stricte. Ciągle jednak trwają próby odtworzenia protez idealnych dla osób, które straciły kończyny. Poprzez połączenie systemu nerwowego z technologicznie zaawansowaną sztuczną częścią ciała możliwa jest (przynajmniej w założeniach) pełna kontrola imitująca utracone możliwości ruchu w skali 1:1. Ciekawym wydaje się być przykład Neila Harbissona, który urodził się z defektem ślepoty barw. Poprzez wykorzystanie eyeborga (urządzenie wszczepiane bezpośrednio w tkankę kostną) uzyskał on możliwość postrzegania kolorów poprzez fale dźwiękowe. Jak sam twierdzi zagwarantowało mu to uzyskanie zmysłu jakim nie dysponują inni i pozwoliło mu rozwijać swoją artystyczną pasję. To właśnie ten moment w którym technologia zespoliła się z jego organizmem sprawiła, iż zaczął on czuć się cyborgiem z krwi, kości i aparatury. Należałoby się zatem zastanowić czy rozwój ograniczy się do technologicznego wspomagania organizmu w obrębie militarnym czy medycznym, czy w pewnym momencie nie zatracimy się w przytłaczających możliwościach sztucznego doskonalenia samego siebie. Być może świat przedstawiany w uniwersum Deus Ex, w którym ludzie fundują sobie najróżniejsze wszczepy stymulujące, kiedyś okaże się najzupełniej naszym światem. Któż by nie chciał zdobyć niezwykłych możliwości takich jak super siła czy absolutny brak zmęczenia? Czas pokaże, czy na naszych ulicach ujrzymy polskiego Robocopa.


Kto chce oglądać jeden film na YT przez 19 minut?!

Okazuje się, że ktoś jednak chce. Co więcej - liczba tych “ktosiów” narasta z każdym miesiącem. Polscy twórcy działający na YT nie mają łatwego zadania. Zazwyczaj relatywnie niskim nakładem kosztów własnych chcą tworzyć conent video, który będzie gromadził setki tysięcy subskrybentów i miliony wyświetleń. OK - w skali makro to mit, jednak zdarzają się Youtuberzy (piękna nazwa), którzy pomimo prymitywnych treści (często zarówno wizualnie jak i treściowo) gromadzą rzesze odbiorców. Podobnie jest z długością publikowanych filmów. Przyjęło się, że video w przedziale 2 do 8 minut jest znośne - jeżeli widza zainteresuje treść to z pewnością poświęci KILKA minut na obejrzenie do końca. Ale czy KILKANAŚCIE? Tak - liczy się forma. Rzadko kiedy 17 minutowy video - felieton dot. ważkich kwestii społecznych (czytanie, otyłość, stan kinematografii itp.) nie zabije widza. Facet w koszuli i okularach siedzący za biurkiem i nagminnie gestykulujący poza kadr to nuda. Jednak kilkanaście minut produkcji przygotowanej na poziomie TV tradycyjnej (często lepszym) potrafi sprawić, że przeciętny odbiorca nie przełączy filmu. Mało tego przeczyta nawet napisy końcowe w oczekiwaniu na śmieszne wycięte sceny z off’u. Sprawdzone info. Można łatwo przeprowadzić dowód na przykładzie polskich Youtuberów najwyższego sortu. Karol Paciorek i Włodek Markowicz jeszcze do niedawna znani byli jako ciało kolektywne „Lekko Stronniczy”. Tak nazywał się program w portalu Youtube, który panowie prowadzili ze sobą przez prawie 3 lata. Tak. Niezmieniona forma. Tak. Odcinek każdego dnia, od poniedziałku do piątku. Tak. Zrobili wspólnie 1000 odcinków (zgodnie z pierwotnym założeniem). Krótka charakterystyka: dwóch gości, po dwadzieścia parę lat każdy siadają przy biurku przed kamerą i mówią. 5, 7 czasem 10 minut, rzadziej poniżej 4. Od 150 do 400 tysięcy wyświetleń (wartość uśredniona na oko autora, - 0,75 dioptrii) pod każdym z odcinków. Wynik niezły, jednak panowie chcieli sięgnąć po więcej. Po zakończeniu projektu „Lekko Stronniczy” każdy z nich ruszył z nowym programem autorskim na Youtubie. I tu dopiero widać różnicę o której staram się pisać. Karol Paciorek (program „Kto wie ten wie”): stała pora publikacji nowych odcinków, raz w tygodniu, facet za biurkiem opowiada i gestykuluje przez 10 do 20 minut. Wyniki? 150 tysięcy wyświetleń to szczytowe osiągnięcie. Włodek Markowicz (program „Flashback”): filozofia w stylu „jak zrobię nowy odcinek to będzie – średnio raz na 1,5 tygodnia, facet wraz ze swoją żoną w offie jeździ po Polsce, nagrywa wywiady, zbiera ciekawe ujęcia, czasem również siada za biurkiem, przedstawia historię przez UWAGA od 10 do 20 minut! W trakcie pisania tego tekstu opublikował nowy materiał – 48 minut! Czterdzieści osiem minut na polskim Youtubie! Wyniki? 200 – 300 tysięcy wyświetleń to żaden wygórowany wynik. Tak wygląda przyszłość Youtube’a. Jeżeli chcesz prowadzić program i zrobić z tego źródło comiesięcznego dochodu na poziomie pensji w korporacji – podążaj drogą Karola Paciorka. Jeśli jednak marzy Ci się prawdziwy sukces, dreszczyk adrenaliny, niepewności, sprawdzania gruntu, robienie czegoś jako pierwszy w kraju i przy okazji ciut większe pieniądze – bądź Włodkiem Markowiczem. To znaczy sobą, ale w jego stylu.

Przemek Kubera

Niewinne śmieszki na Facebook’u czy czarny PR?

Internet co raz nachalniej dotyka nas także poza siecią. Bolesne Doświadczenie. Jednak o ile możemy umówić się, że każdy średnio rozgarnięty człowiek da radę znieść to, że do codziennego życia przenikają memy, hity Youtube’a czy zabawne teksty – sieciowe virale, to dla ludzi zajmujących się chociażby marketingiem to poważne zagrożenie. Ogromną popularnością na polskim Facebook’u cieszą się fanpage, które swój content w 100% opierają na wyszperanych w Internecie marketingowych wpadek. Narzędzia powszechnie dostępne w mediach społecznościowych pozwalają obecnie każdemu średnio rozgarniętemu użytkownikowi trafić z dowolnym przekazem odautorskim do ściśle określonej przez niego (często losowo) grupy odbiorców. Kampania reklamowa nastawiona na zwiększenie zasięgu konkretnego postu pochodzącego z fanpage’a polubionego przez ok. 100 osób może kosztować nawet 2 zł! Efekty? Wzrost zasięgu o 700 - 900 użytkowników w przeciągu 24h. To relatywnie ogromna wartość. Jednak spróbujmy przyjąć kolejne założenie – takiego „ktosia” problem nie dotyczy. Co raz częściej jednak dotyka to dużych i rozpoznawalnych marek. Błędy językowe w materiałach reklamowych, źle sformułowane nagłówki artykułów, niefortunne wypowiedzi pracowników, nietrafione kampanie. O ile celem rozpowszechniania tego typu treści jest jedynie rozrywka, to przy zasięgu na poziomie kilkuset tysięcy (!) potencjalnych odbiorców owa rozrywka może przerodzić się w arcy groźne zjawisko - czarny PR. Problemy wizerunkowe firmy związane z nieodpowiedzialnymi posunięciami przede wszystkim w sieci powoli przedostają się do świadomości PR - owców. Zbyt wolno. Tu pojawia się problem kreatywności wymuszonej. A raczej jej braku. Wyobraźmy sobie sytuację w której następuje to co Monika Czaplicka nazywa „kryzysem w social media”. Pomińmy naprawdę głupie błędy językowe czy składniowe – śmianie się z nieudolności community managera jest ciosem poniżej pasa. Zakładamy, że duża, rozpoznawalna marka, która na dodatek dysponuje tak zwanym „love brandem” na danym rynku publikuje na swoim facebook’owym fanpage’u niezbyt wysmakowany post dotyczący np. sytuacji politycznej w kraju. Copy postu jest zdecydowanie stronnicze, grafika z shutterstock.com mocno sugestywna. Generalnie – dramat. Trzeba pamiętać, że osoby zarządzające contentem nawet dla największych marek wciąż są jedynie ludźmi. W ich wyobrażeniu dane treści mogą wydawać się zabawne, prowokujące a co za tym idzie – angażujące. A przecież o to właśnie chodzi. Następuje moment kluczowy – zetknięcie się treści z odbiorcami. I wybucha prawdziwe zamieszanie. Usunięcie posta nawet w kilka minut po jego opublikowaniu nic nie da. Już powstały setki screenów, komentarzy i interwencji w prywatnych wiadomościach. Sytuacja do uratowania jest jedynie poczuciem humoru lub odcięciem się od zdarzenia. Tego drugiego nie polecam – powoduje jeszcze większą falę nie tyle śmiechu co już otwartej nienawiści. Poczucie humoru? Nie każdy ma. A jeśli już ma, to niekoniecznie na zawołanie. Morał? Albo uważać albo być gotowym na konsekwencje. Najlepiej… jedno i drugie!

Przemek Kubera