niedziela, 14 czerwca 2015

Nostalgia i diabeł z pudełka

Na fali popularnego ostatnimi czasy wśród dwudziestoparolatków trendu, polegającemu na nostalgicznym wspominaniu ostatniej dekady XX wieku (#only 90’s kids will remember) zabrałam się za oglądanie jednego z flagowych seriali tamtego okresu – Buffy the Vampire Slayer. Ten z lekka kampowy, swobodnie operujący licznymi kliszami i zupełnie obezwładniający „ciętym” żartami bohaterów kultowy twór oglądany dzisiaj staje się fantastyczną dokumentacją epoki – od strojów (Buffy  definitywnie podkradała sukienki z  szafy Baby  Spice!) po problemy społeczne. 

W ósmym odcinku pierwszej serii mamy okazję obserwować, jak walka z nieczystymi siłami przenosi się na wyższy, abstrakcyjny poziom. Oto potężny demon. Moloch the Corruptor zostaje uwieziony przez średniowiecznego mnicha w księdze. Wieki późnej ląduje ona w zbiorach bibliotekarza – kolekcjonera, partnera Buffy: Ruperta Gilesa. Energiczna nauczycielka informatyki inicjuje szkolny projekt skanowania książek, w tym również cennych okazów z zasobów Gilesa. Nieświadomi zagrożenia, digitalizują przeklęte tomiszcze, wpuszczając do Internetu ogromną, destrukcyjną istotę.

W rezultacie komputer – i każda inna maszyna połączona z nim Siecią staje się domem Molocha – demona mamiącego obietnicami miłości, wiedzy oraz władzy w konsekwencji doprowadzając do obsesji i szaleństwa. Poza zwodzeniem podatnych istot ludzkich istnieje całe mnóstwo okropności, jakie diabeł z maszyny może uczynić, a gdybyśmy mieli wątpliwości, bohaterowie z przerażeniem wymieniają eskalującą listę:  manipulacja światłami drogowymi, uszkodzenie aparatury medycznej na całym świecie, zniszczenie światowej gospodarki, a wreszcie nuklearna zagłada. 

Nowy, cyfrowy Moloch wygląda jak skrzyżowanie tradycyjnego wizerunku szatana z Darthem Vaderem. Jest monstrualnym serwerem, świadomym wszystkiego, co dzieje się w całym Internecie, a także różnych sieciach lokalnych. 




Twórcy Google and the world brain byliby wniebowzięci; nie ma dosadniejszego sposobu na pokazanie, że skanowanie książek to czyste zło. Ale każdy z odrobiną dystansu może łatwo dostrzec, że obawy towarzyszące ludziom dwie dekady temu nie zmieniły się ani o jotę. A ktoś z dystansem oraz pewną ilością wiedzy o historii mediów doda, ze niemal identyczne uwagi pojawiały się na przełomie XIX i XX wieku w odniesieniu do ówczesnych nowinek technicznych. Zarzuty o degeneracji więzi międzyludzkich wysuwano pod adresem telefonu, ogłupianiem i propagandą miało się zajmować radio do społu z prasą.




Postęp cywilizacyjny zawsze łączył się ze wzrostem możliwości władzy.  Oczywiście, sprzedawanie big data, inwigilacyjna działalność NSA i tym podobne zjawiska są niepokojące i nie do pogodzenia z prawami człowieka, na których opiera się nasza kultura i nasz system wartości. Ale globalizacja to również szeroko zakrojone ruchy aktywistów, działalność whistleblowers, to edukacja i uświadamianie. Moloch może kusić, może umożliwiać przejęcie władzy oraz przestępcze działania na wielką skalę, może uzależniać, ale z drugiej strony wkłada nam do rąk potężną broń: wiedzę. Jasne, to nie wystarczy, żeby efektywnie tępić niecne posunięcia rządów i korporacji. Ale to wciąż więcej, niż wiele uciskanych społeczeństw przed nami.


Homo Geekus


Popkultura nieustannie się przekształca, jest jak rwący potok treści, mód, trendów i stylistyk. Oczywiście, te ciągłe przemiany stały się jeszcze bardziej dynamiczne za sprawa mediów cyfrowych.  Od pewnego czasu obserwujemy triumfalny pochód ku czołowym pozycjom pewnej szczególnej grupy, przez długi czas wyśmiewanej i spychanej na społeczne rubieże. To obecnie najlepiej zarabiający ludzie świata, twórcy trendów, również tych konfekcyjnych, na ogromna skalę portretowani w filmach i serialach.

Chodzi rzecz jasna o geeków.  

Gekiem bądź nerdem określa się pewien bardzo szczególny typ człowieka. Niektórzy wywodzą pierwszy termin od słowa geck, oznaczającą dziwaka, głupca. W początkach XX wieku geekami określano powszechnie  artystów cyrkowych.  Podobne znaczenie ma słowo nerd, często używane jako synonim do geeka, choć w środowisku trwają zaciekłe spory, czy można stosowac je wymiennie. Wiele osób ma swoje własne definicje i wskazuje na subtelne, choć znaczące różnice miedzy terminami, ale nawet jeśli należałoby uznać ich odrębność, nie ulega wątpliwości, że granice są dość płynne.



Definicje przypisują geekom i nerdom  rozmaite cechy, których nie ma sensu wyliczać, gdyż są to pojęcia  powszechnie znane, nawet jeśli w głowach wielu osób nieco przywołują dość stereotypowe obrazy. Ja chciałabym jednak poruszyć kwestię dwóch najistotniejszych według mnie cech, które szczególnie mocno wpłynęły na gwałtowną aprecjację pozycji geeka w świecie. 

Pierwsza z nich to tendencja do gromadzenia informacji, a druga – angażowanie się w działalność wewnątrz pola zainteresowań. Właśnie to podejście sprawia, ze geek jest pierwszym i najważniejszym fundamentem kultury prosumeryzmu.  Jak wspomina Patton Oswalt w swoim osławionym artykule do The Wire, głównym jego  zajęciem w wieku nastoletnim było dowiadywanie się jak najwięcej o rzeczach, które go interesowały. Najczęściej były to komiksy i inne niszowe gatunki twórczości, zwykle związane z science fiction, np. Star Trek czy Battlestar Galactica. Oswalt jako geek był nie tylko widzem, czytelnikiem – odbiorcą, ale aspirował do miana znawcy. Chciał nie tylko orientować się w fabule i utożsamiać z bohaterami, ale przede wszystkim znać i pamiętać każdy szczegół swoich ulubionych serii. Takie kolekcjonowanie informacji było antycypacją sposobu życia, który miał się pojawić dopiero kilka dekad później: mózg nerda działał trochę tak, jak dzisiaj my wszyscy korzystając z internetu. Nie musimy przechowywać wprawdzie informacji w swoich głowach, ale jesteśmy uzależnieni od bycia blisko jej zasobów.  Jako społeczeństwo przekonaliśmy się o wartości baz informacji , doceniając tych, którzy je tworzą.  



Kapitał kulturowy pracowicie zbierany przez lata stał się kanwą wielu ciekawych aktywności istniejących w oparciu o nowe media. To dzięki zaangażowaniu amatorów istnieje wiele popularnych  gier, darmowe systemy operacyjne, większość aplikacji mobilnych, portali, z których czerpiemy na co dzień informacje, nawet portale społecznościowe powstały  w dużej mierze dzięki aktywnym użytkownikom.  Geek stoi zarówno za zjawiskiem wikinomii, jak i kultury remiksu. 

Tak więc nawet jeśli wzorem Andrew Keena pozostajemy nieufni wobec świata rządzonego przez amatorów, powinniśmy pamiętać, że mamy szczęście żyć w czasach, w których wiedza i zaangażowanie są nie tylko doceniane, ale i sowicie nagradzane. 


winyl w zenicie

Cyfry. Wszędzie cyfry. Z każdym dniem mnożą się i mnożą. Więcej przeżytych, więcej przejechanych, więcej cyfr. Czy komuś to przeszkadza? Raczej nie. Kwestia przyzwyczajenia. Żyjemy w czasach jeden zero i nie widzimy nawet cyfrowych łańcuchów, które ciągną się za każdym krokiem, każdą sekundą naszego życia. Nie ma się co złościć na cyfryzację, w końcu tak bardzo upraszcza naszą egzystencję. Zdarza nam się jednak potęsknić za jakimś małym trudem, za buntem, a raczej buncikiem, przeciwko zapisowi liczbowemu. Takim buncikiem jest wielki powrót do zapisu analogowego, który właśnie przeżywa swoje zmartwychwstanie.

Jak to się stało, że rzeczy, które ekscytowały naszych dziadków i rodziców, zaczęły nas interesować? Skąd nastolatki kolekcjonujące winyle? Skąd drugie życie ciężkiego i nieporęcznego Zenita? Na pewno moda na ja chce być vintage zrobiła swoje. Wygrzebywanie starych rzeczy z babcinego strychu i paradowanie z nimi po ulicy nikogo już nie dziwi. Hipster bez analogowego aparatu na szyi nie może być prawdziwym hipsterem. Jednak analogowy szał to nie tylko moda. Ta prehistoryczna forma zapisu ma coś, czego cyfra, jakkolwiek by się starała, mieć nie może.


Główną przewagą zapisu analogowego nad cyfrowym jest jego niezwykłość. Co jest zwykłe? Coś, co jest pospolite, powszednie, ogólnie znane i nie robiące na nikim wrażenia. Taki może być powielany po raz setny plik mp3, ale nie winyl.  Winyl jest wydawany w ograniczonej ilości egzemplarzy, przez co jego właściciele stają się grupą ekskluzywną. Winyl ma swoją cenę - nie znajdziemy go na torrentach. Do tego winyl nie lubi być przegrywany. Po pierwsze jest to trudny proces, a po drugie kopia nigdy nie będzie brzmieć tak samo jak oryginał. Winyl nie jest dla wszystkich, dlatego jego właściciel może choć przez chwilę poczuć się niezwykle.

Inną cechą zapisu analogowego, która wygrywa z cyframi, jest materialność. Większość z nas nie wie jak to się dzieje, że wystarczy klik i z jakiejś magicznej przestrzeni wydobywa się muzyka. Z winylami jest inaczej. Wystarczy się przyjrzeć, aby dostrzec rowki z zapisem. Nawet jeśli nie wiemy jak z tego czegoś rodzi się muzyka, to przynajmniej wiemy, że z czegoś, a nie z niczego. Materialność zapisu analogowego objawia się również w tym, że analogi potrafią zagracić całe mieszkanie, a cyfry nie. Choć większość osób mogłaby uznać to za wadę, a nie zaletę, wystarczy wziąć do ręki albumy ze starymi zdjęciami, albo powąchać płytę, aby uświadomić sobie, że cyfry nie są w stanie wszystkiego zastąpić.

Grono wielbicieli zapisu analogowego robi się coraz większe. Co na to cyfry? Wygląda na to, że pogodziły się ze swoją klęską na pewnych polach  i zaproponowały rozejm – digitalizację. Ponieważ zapis analogowy ma jedną główną wadę – łatwo ulega zniszczeniu – nowe technologie zajęły się jego ochroną. Choć zdjęcia w Internecie nie przypominają babcinego albumu, są dobrą drogą do poznania historii innych babć. Digitalizacja rodzi nadzieje, że nawet jeśli szał na starsze formy zapisu jest tylko modą,  coś po nim zostanie.

Zofia Łękawska-Orzechowska


Czy mojej babci przyda się iPhone 5?

Produkowane przez nas na skalę masową elektroniczne śmieci od dłuższego czasu urastają do wysokiej rangi problemu, który dotyczy, jako mieszkańców błękitnej planety, nas wszystkich. Nie będę przytaczał danych i statystyk (bez trudu możesz znaleźć je w Internecie), musisz uwierzyć mi na słowo – liczba wyrzucanego corocznie sprzętu elektronicznego jest monstrualna. Od dawna już wiadomo, że elektroniczne odpady ze względu na swoją wysoką toksyczność są zagrożeniem nie tylko dla środowiska, ale także, co może przemówić do tych, dla których to pierwsze pojęcie brzmi nazbyt abstrakcyjnie, ludzi. Większość z toksycznych substancji obecnych w elektronice może być przyczyną chorób nowotworowych lub układu neurologicznego. Część zużytego, to znaczy nazywanego zużytym, sprzętu elektronicznego jest wywożona z krajów bogatych do krajów trzeciego świata. Elektrośmieci lądują na dzikich wysypiskach, stając się obiektami rozbiórek oraz spalania dla odzyskania cennych metali. Nie muszę wspominać, że ze względu na toksyczność tych sprzętów, są to praktyki, których nie nazwiemy bezpiecznymi ani dla spalających je, ani środowiska.

Przymykanie oczu na problem odpadów elektronicznych i udawanie, że nas on nie dotyczy, niczego nie załatwią. Zastanówmy się, co my – mali, szarzy ludzie - możemy zrobić, by pomóc naszej matce ziemi i jednocześnie samym sobie.


    Żyjemy w konsumpcjonistycznym, pędzącym, technologicznie bez ustanku unowocześniającym się świecie; w rzeczywistości, w której zanim doniesiesz do domu swoją dopiero co kupioną, najnowszą, wypasioną komórkę, ona zdąża się już zestarzeć. Na następny dzień dowiadujesz się, że jest już nieaktualna i nie na czasie. Jeżeli nie sposób złapać króliczka, czy aby na pewno jest sens go gonić?

Ja wiem – presja otoczenia, ostracyzm, chęć dorównania innym, konieczność przedłużania sobie ego. Do tego dochodzą rodem z piekła sieci komórkowe kuszące super korzystnymi ofertami, którym nie sposób się oprzeć. No i rewolucyjne, fantastyczne funkcje (jak dodatkowy rząd ikon), bez których Twój, kiedyś wypasiony, dziś przestarzały, telefon jest niekompletny, wybrakowany, niemalże niefunkcjonalny, a w które ten tu oto, który dopiero co wyszedł, jest uzbrojony po zęby. Ale może jednak Twój nieefektowny, zapyziały iPhone 5, z którego powodu połowa ludzi w pracy się z ciebie śmieje, pociągnie jeszcze ze dwa miesiące? Spróbuj przymknąć oko na prześmiewców, ze swojej wady zrób atut i wmawiaj im, że to ten, który posiadasz jest teraz modny, a oni są pozbawionymi gustu lamerami.

Problem nie dotyczy oczywiście tylko telefonów, ale każdego sprzętu elektronicznego, którego mania wymieniania prowadzi nas co miesiąc do sklepu RTV i AGD. Może jednak nie ma potrzeby upgrade’owania go co parę miesięcy. Niby to kropla w morzu sprzętów wywożonych do Afryki, ale zawsze coś.

Jeżeli już koniecznie musisz wymienić swojego przestarzałego Samsunga Galaxy, spróbuj dla swojego starego przyjaciela znaleźć nowego właściciela. Może twój nędzny telefon twoja babcia uzna za godny używania (mimo że brak mu funkcji robienia zdjęć w sepii) i pieniądze z renty zainwestuje w coś naprawdę jej potrzebnego. Albo twoja komórka przyda się twojemu uboższemu od ciebie przyjacielowi z Grecji. Zrób mu prezent pod choinkę! Jeżeli rzeczywiście jest biedny, na pewno nie pogardzi Samsungiem z zeszłorocznej kolekcji. Wszystko w myśl zasady, że jeżeli coś jeszcze jest (stosunkowo) zdatne do użytku, niech komuś służy. Puszczajmy niepotrzebne nam gadżety w obieg! Niech nie zajmują naszej cennej przestrzeni. Niech kurz osiada na czymś, na czym osiadać musi.



Oczywiście są sytuacje, w których sprzęt elektroniczny rzeczywiście do niczego już się nie nadaje, a naprawa go nie jest opłacalna. W krajach rozwiniętych od pewnego czasu wprowadza się obowiązek segregacji śmieci, który ma zapobiec rozrastaniu się elektronicznych wysypisk. W naszym kraju ustawa wprowadzająca taki obowiązek weszła w życie w 2005 roku. Od tego czasu wyrzucanie elektroniki do zwykłych śmietników jest prawnie zabronione. Jeżeli moje wcześniejsze propozycje zawiodą, nie wyrzucaj pralki, suszarki lub mikrofalówki do śmietnika stojącego pod twoim blokiem. Rusz tyłek do miejsca zbiórki, które zapewne znajduje się w twojej okolicy, i zrób coś dobrego dla mnie, dla siebie i dla całej naszej globalnej wiochy. 

Paweł Harlender

T-1000 w medycynie?

 Postępująca technologia pcha nas co raz szybciej w stronę cybernetyzacji wszelakich aspektów naszego życia. Do tej pory wizja robotów, cyborgów czy androidów była wyłącznie domeną fantazji naukowej czy to w książkach czy filmach serwowanych nam przez Hollywood. Wszyscy znamy przykłady połączeń człowieka z maszyną (Robocop), humanoidalnych androidów (Terminator) czy popularnych dzięki już w latach 30 robotów (Isaac Asimov). Jednak wspomniany rozwój sprawia, iż tego typu elementy stają się co raz częściej elementem naszego życia pomagając nam w wielu dziedzinach, lecz czy możemy doszukać się w tym wszystkim zagrożenia? Jak wiadomo, większość nowoczesnych technologii najpierw trafia w ręce armii i staje się niejednokrotnie elementem zbrojeniowym. Tu przykładem są zdecydowanie ciągle udoskonalane egzoszkielety umożliwiające żołnierzom poprawę możliwości bojowych. Z czym wiąże się przywdziewanie wspomnianych szkieletów? Zwiększona siła, wytrzymałość organizmu granicząca z praktycznie zerowym zmęczeniem mięśni. Ale oczywiście w żaden sposób nie powinno się wiązać takiej technologi wyłącznie z celami wojskowymi. Łatwo sobie wyobrazić zastosowanie w budownictwie czy ratownictwie medycznym, lub co wydaje się najważniejsze, możliwość pchnięcia medycyny o krok dalej. Dają one niewyobrażalną szansę osobom nie mogącym się poruszać o własnych siłach poprzez wykorzystanie protez najróżniejszych typów. Jeśli chodzi zaś o samego cyborga. Definicja zakłada, że jest to połączenie organizmu ludzkiego z technicznymi urządzeniami wspomagającymi. Zatem sam implant w postaci rozrusznika serca powinien zamieniać z automatu człowieka w cyborga (I to już lat 50). Dlatego też terminu tego używa się obecnie głównie do zespolenia układu nerwowego z elementami elektronicznymi, które wzajemnie na siebie oddziałują. Wyklucza to zatem poddawanie się EEG czy leczenie choroby Parkinsona za pomocą stymulacji elektrod. Na tym polu nauka łączy swe siły z medycyną by doprowadzić do rozwoju protetyki. W znacznym stopniu udaje się to na polu implantów słuchowych, lecz wciąż nie wpisują się one w podaną powyżej definicję w sensie stricte. Ciągle jednak trwają próby odtworzenia protez idealnych dla osób, które straciły kończyny. Poprzez połączenie systemu nerwowego z technologicznie zaawansowaną sztuczną częścią ciała możliwa jest (przynajmniej w założeniach) pełna kontrola imitująca utracone możliwości ruchu w skali 1:1. Ciekawym wydaje się być przykład Neila Harbissona, który urodził się z defektem ślepoty barw. Poprzez wykorzystanie eyeborga (urządzenie wszczepiane bezpośrednio w tkankę kostną) uzyskał on możliwość postrzegania kolorów poprzez fale dźwiękowe. Jak sam twierdzi zagwarantowało mu to uzyskanie zmysłu jakim nie dysponują inni i pozwoliło mu rozwijać swoją artystyczną pasję. To właśnie ten moment w którym technologia zespoliła się z jego organizmem sprawiła, iż zaczął on czuć się cyborgiem z krwi, kości i aparatury. Należałoby się zatem zastanowić czy rozwój ograniczy się do technologicznego wspomagania organizmu w obrębie militarnym czy medycznym, czy w pewnym momencie nie zatracimy się w przytłaczających możliwościach sztucznego doskonalenia samego siebie. Być może świat przedstawiany w uniwersum Deus Ex, w którym ludzie fundują sobie najróżniejsze wszczepy stymulujące, kiedyś okaże się najzupełniej naszym światem. Któż by nie chciał zdobyć niezwykłych możliwości takich jak super siła czy absolutny brak zmęczenia? Czas pokaże, czy na naszych ulicach ujrzymy polskiego Robocopa.


Kto chce oglądać jeden film na YT przez 19 minut?!

Okazuje się, że ktoś jednak chce. Co więcej - liczba tych “ktosiów” narasta z każdym miesiącem. Polscy twórcy działający na YT nie mają łatwego zadania. Zazwyczaj relatywnie niskim nakładem kosztów własnych chcą tworzyć conent video, który będzie gromadził setki tysięcy subskrybentów i miliony wyświetleń. OK - w skali makro to mit, jednak zdarzają się Youtuberzy (piękna nazwa), którzy pomimo prymitywnych treści (często zarówno wizualnie jak i treściowo) gromadzą rzesze odbiorców. Podobnie jest z długością publikowanych filmów. Przyjęło się, że video w przedziale 2 do 8 minut jest znośne - jeżeli widza zainteresuje treść to z pewnością poświęci KILKA minut na obejrzenie do końca. Ale czy KILKANAŚCIE? Tak - liczy się forma. Rzadko kiedy 17 minutowy video - felieton dot. ważkich kwestii społecznych (czytanie, otyłość, stan kinematografii itp.) nie zabije widza. Facet w koszuli i okularach siedzący za biurkiem i nagminnie gestykulujący poza kadr to nuda. Jednak kilkanaście minut produkcji przygotowanej na poziomie TV tradycyjnej (często lepszym) potrafi sprawić, że przeciętny odbiorca nie przełączy filmu. Mało tego przeczyta nawet napisy końcowe w oczekiwaniu na śmieszne wycięte sceny z off’u. Sprawdzone info. Można łatwo przeprowadzić dowód na przykładzie polskich Youtuberów najwyższego sortu. Karol Paciorek i Włodek Markowicz jeszcze do niedawna znani byli jako ciało kolektywne „Lekko Stronniczy”. Tak nazywał się program w portalu Youtube, który panowie prowadzili ze sobą przez prawie 3 lata. Tak. Niezmieniona forma. Tak. Odcinek każdego dnia, od poniedziałku do piątku. Tak. Zrobili wspólnie 1000 odcinków (zgodnie z pierwotnym założeniem). Krótka charakterystyka: dwóch gości, po dwadzieścia parę lat każdy siadają przy biurku przed kamerą i mówią. 5, 7 czasem 10 minut, rzadziej poniżej 4. Od 150 do 400 tysięcy wyświetleń (wartość uśredniona na oko autora, - 0,75 dioptrii) pod każdym z odcinków. Wynik niezły, jednak panowie chcieli sięgnąć po więcej. Po zakończeniu projektu „Lekko Stronniczy” każdy z nich ruszył z nowym programem autorskim na Youtubie. I tu dopiero widać różnicę o której staram się pisać. Karol Paciorek (program „Kto wie ten wie”): stała pora publikacji nowych odcinków, raz w tygodniu, facet za biurkiem opowiada i gestykuluje przez 10 do 20 minut. Wyniki? 150 tysięcy wyświetleń to szczytowe osiągnięcie. Włodek Markowicz (program „Flashback”): filozofia w stylu „jak zrobię nowy odcinek to będzie – średnio raz na 1,5 tygodnia, facet wraz ze swoją żoną w offie jeździ po Polsce, nagrywa wywiady, zbiera ciekawe ujęcia, czasem również siada za biurkiem, przedstawia historię przez UWAGA od 10 do 20 minut! W trakcie pisania tego tekstu opublikował nowy materiał – 48 minut! Czterdzieści osiem minut na polskim Youtubie! Wyniki? 200 – 300 tysięcy wyświetleń to żaden wygórowany wynik. Tak wygląda przyszłość Youtube’a. Jeżeli chcesz prowadzić program i zrobić z tego źródło comiesięcznego dochodu na poziomie pensji w korporacji – podążaj drogą Karola Paciorka. Jeśli jednak marzy Ci się prawdziwy sukces, dreszczyk adrenaliny, niepewności, sprawdzania gruntu, robienie czegoś jako pierwszy w kraju i przy okazji ciut większe pieniądze – bądź Włodkiem Markowiczem. To znaczy sobą, ale w jego stylu.

Przemek Kubera

Niewinne śmieszki na Facebook’u czy czarny PR?

Internet co raz nachalniej dotyka nas także poza siecią. Bolesne Doświadczenie. Jednak o ile możemy umówić się, że każdy średnio rozgarnięty człowiek da radę znieść to, że do codziennego życia przenikają memy, hity Youtube’a czy zabawne teksty – sieciowe virale, to dla ludzi zajmujących się chociażby marketingiem to poważne zagrożenie. Ogromną popularnością na polskim Facebook’u cieszą się fanpage, które swój content w 100% opierają na wyszperanych w Internecie marketingowych wpadek. Narzędzia powszechnie dostępne w mediach społecznościowych pozwalają obecnie każdemu średnio rozgarniętemu użytkownikowi trafić z dowolnym przekazem odautorskim do ściśle określonej przez niego (często losowo) grupy odbiorców. Kampania reklamowa nastawiona na zwiększenie zasięgu konkretnego postu pochodzącego z fanpage’a polubionego przez ok. 100 osób może kosztować nawet 2 zł! Efekty? Wzrost zasięgu o 700 - 900 użytkowników w przeciągu 24h. To relatywnie ogromna wartość. Jednak spróbujmy przyjąć kolejne założenie – takiego „ktosia” problem nie dotyczy. Co raz częściej jednak dotyka to dużych i rozpoznawalnych marek. Błędy językowe w materiałach reklamowych, źle sformułowane nagłówki artykułów, niefortunne wypowiedzi pracowników, nietrafione kampanie. O ile celem rozpowszechniania tego typu treści jest jedynie rozrywka, to przy zasięgu na poziomie kilkuset tysięcy (!) potencjalnych odbiorców owa rozrywka może przerodzić się w arcy groźne zjawisko - czarny PR. Problemy wizerunkowe firmy związane z nieodpowiedzialnymi posunięciami przede wszystkim w sieci powoli przedostają się do świadomości PR - owców. Zbyt wolno. Tu pojawia się problem kreatywności wymuszonej. A raczej jej braku. Wyobraźmy sobie sytuację w której następuje to co Monika Czaplicka nazywa „kryzysem w social media”. Pomińmy naprawdę głupie błędy językowe czy składniowe – śmianie się z nieudolności community managera jest ciosem poniżej pasa. Zakładamy, że duża, rozpoznawalna marka, która na dodatek dysponuje tak zwanym „love brandem” na danym rynku publikuje na swoim facebook’owym fanpage’u niezbyt wysmakowany post dotyczący np. sytuacji politycznej w kraju. Copy postu jest zdecydowanie stronnicze, grafika z shutterstock.com mocno sugestywna. Generalnie – dramat. Trzeba pamiętać, że osoby zarządzające contentem nawet dla największych marek wciąż są jedynie ludźmi. W ich wyobrażeniu dane treści mogą wydawać się zabawne, prowokujące a co za tym idzie – angażujące. A przecież o to właśnie chodzi. Następuje moment kluczowy – zetknięcie się treści z odbiorcami. I wybucha prawdziwe zamieszanie. Usunięcie posta nawet w kilka minut po jego opublikowaniu nic nie da. Już powstały setki screenów, komentarzy i interwencji w prywatnych wiadomościach. Sytuacja do uratowania jest jedynie poczuciem humoru lub odcięciem się od zdarzenia. Tego drugiego nie polecam – powoduje jeszcze większą falę nie tyle śmiechu co już otwartej nienawiści. Poczucie humoru? Nie każdy ma. A jeśli już ma, to niekoniecznie na zawołanie. Morał? Albo uważać albo być gotowym na konsekwencje. Najlepiej… jedno i drugie!

Przemek Kubera


A Ty co robiłeś/aś 24.07.2010?

Life in a Day (Dzień z Życia) to eksperyment stworzony przez użytkowników YouTube’a, Ridley’a Scotta (był producentem) oraz Kevina Macdonalda (reżyserował). Film ma strukturę patchworkową -  jego ideą było stworzenie obrazu z jednego dnia życia jak największej ilości ludzi. 24 lipca 2010 roku użytkownicy YouTube’a z całego świata nakręcili urywki ze swojego życia, sprzętem zarówno amatorskim, jak i profesjonalnym. YouTuberzy ujmowali swój dzień w sposób artystyczny, próbując uchwycić otaczające ich krajobrazy, bądź przedstawiali rzeczy dokładnie takimi, jakimi są, skupiając się na codziennych czynnościach. W wyniku tego redaktorzy musieli przejrzeć około 80 tysięcy filmów nadesłanych ze wszystkich części świata, po czym streścić je do spójnego, 90. minutowego filmu.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie osobiście zaintrygowała, to chęć ludzi do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu – oczywistym jest, że bez swoistej umowy społecznej ten film nigdy by nie powstał. Ludzie wyrazili chęć, by zaprezentować swoje życie całemu światu, pokazać, że są jego częścią. Tym samym zaufali producentom, że filmy nie zostaną wykorzystane w sposób niepowołany. Zbiorowa mobilizacja i poświęcenie własnego czasu, by stanowić część eksperymentu jest również o tyle interesująca, że aby film Life in a Day mógł powstać, jego twórcy (pomijając oczywiście producenta, reżysera oraz montażystów i redaktorów) nigdy nie musieli się spotkać, rozmawiać ze sobą, jakkolwiek się znać. Jest to kwintesencja kultury internetowej oraz tego, co wytwarza – ten dokument może być uznawany za pracę „zbiorowego mózgu”, tak, jak działa w przypadku chociażby Wikipedii.
Life in a Day jest interesującym doświadczeniem kulturowym. Oprócz możliwości dostępu do kultur z całego świata w ciągu 90. minut, możemy zaobserwować, co najczęściej uwieczniali twórcy. Myślę, że tego typu eksperyment z pewnością mógłby przyczynić się do przebadania, co plasuje się najwyżej w hierarchii danych kultur. W filmie wyreżyserowanym przez Kevina Macdonalna przeplatają się takie wartości, jak rodzina, praca, oddanie naturze, czy w końcu uwaga jest skierowana na samego autora. Nie można tu oczywiście mówić o całkowitej obiektywności – K. Macdonald dokonał subiektywnego doboru scen, tak, by stworzyły one pewną całość i współgrały względem treści, czy estetyki. Miałam ochotę zarzucić filmowi tendencyjność, biorąc pod uwagę następowanie po sobie kolejnych scen, niezwykle do siebie podobnych, zdaję sobie jednak sprawę, że bez tego film mógłby być niespójny i nieczytelny. Mając jednak te wszystkie aspekty na uwadze, Life in a Day i tak stanowi bardzo dokładny zapis życia człowieka z początku XXI wieku, biorąc pod uwagę zarówno pochodzenie, wiek, status społeczny, czy majątkowy.
Oglądając Life in a Day, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już coś podobnego widziałam. Po krótkiej analizie, zdałam sobie sprawę z jego podobieństwa do książki Zegar Światowy Nicka Montforta. Paralelność tych dwóch dzieł opiera się na ukazaniu konkretnych momentów życia o określonej porze na całym świecie. O ile Zegarowi Światowemu zarzucać można nudę, statystyczną  skrupulatność i przewidywalność – Monfort w końcu wygenerował określony kod, za pomocą którego miał opisać życie 1440 osób z całego świata w ciągu jednej minuty, o tyle Life in a Day został stworzony dzięki ludziom, co sprawia, że film jest autentyczny, zaskakujący i dający dowód zaangażowania.

Film został przyjęty z dość dużym entuzjazmem (w końcu kto w dzisiejszych czasach nie lubi podglądactwa?), a jego poetyka zdecydowanie zachęca do kolejnych odtworzeń i wyłapywania szczegółów z życia obcych ludzi. Day in a Life jest to cenna lekcja pokory (co robią osoby z krajów biedniejszych niż Twój, gdy Ty smacznie śpisz?), ale też dostrzeżenia piękna otaczającego nas świata i ludzi. Każdy świadomy użytkownik Internetu powinien go zobaczyć. 
Źródło zdjęć: Filmweb

P. Starczyńska

piątek, 24 kwietnia 2015

„Remember remember the fifth of november”

W dzisiejszych czasach wszyscy dążymy do przeniesienia kolejnych aspektów życia w strefę sieci. Internet staje się medium prymarnym kumulując wszelkie elementy codzienności w swoich serwerach. Poczynając od całej masy informacji zawartych na serwisach społecznościowych a kończąc na możliwości dysponowania naszymi finansami z poziomu wirtualnych kont. Nie trudno sobie zatem wyobrazić, że prędzej czy później cyberprzestrzeń stanie się nie tylko ułatwieniem naszego życia codziennego, ale również czymś na kształt „poligonu” dzisiejszych czasów. Już tłumaczę o co tak naprawdę chodzi. Na najniższym poziomie możemy wykorzystać wspomniane już social media takie jak Twitter czy Facebook w celu komunikacji, robimy to wszyscy, prawda? A co jeśli postanowimy wyrazić swój sprzeciw na skalę masową i wykorzystamy te metody właśnie w takim celu? Najlepszym przykładem wydaje się tu tzw. „Twitterowa rewolucja”, gdzie to właśnie demonstranci za pomocą powyższych portali wykorzystali je jako sposób koordynacji działań demonstrantów oraz kanał informacyjny na skalę ogólnoświatową. Wystarczy również sięgnąć kilka lat wstecz i przywołać w pamięci głośną aferę z ACTA, na której treść internet zareagował natychmiastowo i z niezwykłą ofensywną dezaprobatą. Istotną rolę w bojkocie ustawy antypirackiej odegrała grupa haktywistów Anonymous publikując około 40 tysięcy bilingów i numerów kart osób korzystających ze stron pornograficznych. Nie byłoby w tym nic intrygującego, gdyby nie kilka kont, które okazały się należeć do ważnych pracowników rządu czy armii. Anonimowi stali się swego rodzaju symbolem sprzeciwu, lecz takiego sprzeciwu, który jednoczy ze sobą rzeczywistość i strefę cyfrową. W odpowiedzi na makabryczne akcje bojowników ISIS, które z lubością publikują w internecie z poczuciem anonimowości, grupa Anonymous wzięła sobie na celownik odkrycie tożsamości kolejnych fanatyków publikując ich profile znajdujące się na portalach społecznościowych. Ich akcje dotykają również spraw nieco bardziej przyziemnych niż te związane z fanatyzmem religijnym. Każdy kto ogląda seriale w sieci zapewne kojarzy kultową swego czasu stronę megaupload.com. Nie trzeba było długo czekać na interwencję tuż po aresztowaniu właściciela owej witryny. Wyrazili oni swój sprzeciw poprzez blokadę między innymi strony amerykańskiego departamentu sprawiedliwości, zrzeszenia amerykańskich wydawców muzyki czy pomniejszych portali biur kongresowych czy serwerów kilku największych wytwórni muzycznych. Jednak zapewne zapytasz skąd taka efektywność (oraz efektowność) działań grupy tego typu? Powracamy zatem do cytatu w tytule notatki a ściślej mówiąc pewnej świetnie zrealizowanej sceny w filmie V for Vendetta. „Jesteśmy legionem” - jak sami określają się dość górnolotnie. Prawda jest taka, że każdy z nas pozbawiony cech szczególnych staje się częścią pewnej masy. Tutaj tą masą jest bliżej nieokreślone zrzeszenie ludzi dla których komputer może stanowić wyjątkowo silną broń. Internet przestaje być odrębną dziedziną życia, splata się z rzeczywistością na każdym kroku i dąży do ułatwienia nam codzienności. W cyberprzestrzeń przenoszą się nawet konflikty i manifestacje. Pytanie brzmi – czy samo kliknięcie „Dołącz” robi z nas aktywistów?



Mateusz Działowski

poniedziałek, 23 marca 2015

Google i ich pomysł na świat



Od kilku lat, co jakiś czas, wśród bardziej uświadomionych użytkowników Internetu z całego świata, rozpoczyna się rozgorzała dyskusja, na którą chyba nie ma właściwej odpowiedzi. Digitalizować czy nie digitalizować? Konflikt pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami korzystania z dziedzictwa ludzkości w formacie .pdf zdaje się nie mieć końca, a dyrektorzy wielkich koncernów takich jak Google niewiele sobie z tego robią.
Pojęcie World Brain zostało wprowadzone przez angielskiego pisarza Herberta George’a Wellsa w jego esejach i przemówieniach opublikowanych w 1938 roku. Większość uwagi została skierowana ku tekstowi The Idea of a Permanent World Encyclopaedia opublikowanemu w 1937 roku w Encyclopédie Française, w którym to Wells rozwija pomysł stałej światowej encyklopedii. Założeniem tego pomysłu było po krótce stworzenie zbioru, który nie ulegnie zniszczeniu w wyniku wojen światowych. Jak się okazało, pomysł nie był do końca wyłącznie idealistyczną fantazją. W końcu już po niespełna mniej niż stu latach, czyli w 1998 (!) roku swoją działalność rozpoczęło przedsiębiorstwo Google Inc. Jako osoba urodzona w latach 90. niekoniecznie jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez usług koncernu z miasta Mountain View, a przecież jest on niewiele młodszy ode mnie. Flagowym produktem marki jest oczywiście wyszukiwarka Google, na stałe wpisana już w obraz świata XXI wieku, a w międzyczasie koncern wykształcił też wiele użytecznych produktów, jak serwisy reklamowe AdWords i AdSense, poczta Gmail, czy serwisy Google Maps i Google Earth (kto ma smartphone’a i nigdy nie szukał jak gdzieś dojechać/dojść dzięki Google Maps niech pierwszy rzuci kamieniem). Najistotniejsza jednak zdaje się być misja Google’a, według której koncern chce skatalogować światowe zasoby informacji i uczynić je powszechnie dostępnymi i użytecznymi. Jest to oczywiście wprowadzenie pomysłu Wellsa w życie, i choć z jednej strony jest to piękna, prospołeczna i prokulturowa inicjatywa, z drugiej nikt nie robi niczego za darmo, a domysły na temat tego, po co w ogóle Google się za to karkołomne przedsięwzięcie zabrało (oczywiście poza oficjalnymi informacjami), mogą być trochę przerażające.
Jednym z głównych aspektów sporu, co do digitalizacji zasobów bibliotek z całego świata, jest kwestia ochrony własności intelektualnej. O ile udostępnianie dzieł, których prawa autorskie już dawno wygasły, o tyle digitalizacja literatury, z której autorzy wciąż czerpią korzyści majątkowe, jest już o wiele bardziej kontrowersyjna. Dowiedzieć się o tym możemy z dokumentalnego filmu Google and the World Brainw reżyserii Bena Lewisa, gdzie oprócz dość apokaliptycznej wizji tego, do czego zaprowadzi świat skatologowanie całego dorobku ludzkości, postawione jest bardzo istotne pytanie, a mianowicie, gdzie przebiega granica pomiędzy tym, na ile autor ma prawo do kontroli nad własnym dziełem i jego upowszechnianiem. Google Books Project powstał w 2004 roku i dzięki niemu zdigitalizowanych zostało około 10 milionów książek[1], z czego około 6 milionów nadal posiada prawa autorskie. Ci autorzy, których książki zostały zdigitalizowane, zarówno z lub bez ich wiedzy, nie dostali żadnego honorarium za użyczenie swoich dzieł. Film Lewisa traktuje o ich oburzeniu i krokach prawnych, jakie podejmowali. Najczęściej bezskutecznie, w końcu dopóki każdy pojedynczy autor, bądź właściciel praw autorskich nie złoży pozwu za bezprawne zawłaszczenie czyjejś własności intelektualnej, dopóty Google nadal będzie czuć się bezkarna, w końcu przy takim majątku firmy, wypłacanie nawet kilkuset odszkodowań rocznie na rzecz autorów, może być wręcz wliczone w koszty stałe przedsiębiorstwa.
Z jednej strony rozumiem oburzenie autorów ze względów prawnych, z drugiej jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest to wyłącznie chęć wyłudzenia odszkodowania z rąk wielkiego koncernu. Google Books Project jest w końcu czymś na miarę wielkiej, dostępnej dla wszystkich biblioteki, która tak jak wszystkie tego typu instytucje zakazuje drukowania książek, czy chociażby plagiatu. Oczywiście, kontrargumentem do tej tezy, może być stwierdzenie, że przy dostępie do czegoś non stop, na swoim prywatnym komputerze, który nie jest (akurat) w żaden sposób kontrolowany, o wiele łatwiej złamać prawo, ale jest to bardzo naiwne rozumowanie. W końcu nie od dziś wiadomo, że w bibliotekach, chciałoby się rzec analogowych, czynności kopiowania etc. są utrudnione, ale przecież nie niemożliwe. Co więcej, problematyczną kwestią jest tutaj fakt, na ile autor, może kontrolować swoje dzieło. Czy kontroluje je, gdy książka spoczywa w jakiejkolwiek ze stacjonarnych bibliotek? Nie jest w stanie nad nią czuwać, gdy jakikolwiek z użytkowników ją wypożyczy i będzie chciał ją chociażby skserować. A jednak dostęp do internetowej biblioteki na całym świecie może być zbawienny dla cywilizacji drugiego czy trzeciego świata (o ile oczywiście, będzie mieć dostęp do komputera z łączem internetowym), a także tych, którzy nie są w stanie przejechać pół świata tylko po to, by zdobyć informacje w jakiejś książce.
Myślę, że pracownicy Google, nawet jeżeli ich działania nie są tak uczciwe i bezinteresowne, jak głoszą, to robią ogromnie dużo dla ludzkości. A też postrzeganie czytelnika, który jedyne, co chce zrobić z czyjąś pracą, to ją bezprawnie wykorzystać, jest mocno krzywdzące i generalizujące (w końcu jaki przestępca zamiast rabować banki, czy nielegalnie rozprowadzać chociażby filmy ściągnięte z Internetu, miałby drukować, czy kopiować książki i zajmować się na przykład ich handlem? Na pewno nie ten, który chciałby dorobić się milionów ;)).
P. Starczyńska



[1] Opieram się o dane podane w filmie Google and the World Brain

W internetach

internetach
Zacznijmy od tego, że Internet jest już niemodny (BANG!). Przerażonych i zagubionych należy od razu wyprowadzić z błędu: nie chodzi o sieć, która łączy wszystko ze wszystkim,która przechowuje wasze sekrety, kompromitujące zdjęcia czy wstydliwe historie. Nie ma tak dobrze! Skupmy się na samym słowie Internet. Coraz rzadziej korzystamy z Internetu na rzecz jego różnych zamienników. Prym wiodą internety. Niby niewielka zmiana, dodanie niepozornego „y”, a jednak dosyć znacząca, ponieważ zawiera w sobie nowe myślenie.
Niby wszyscy wiemy czym jest Internet, ale nie jest to już takie jasne pojęcie jak kiedyś. Szczególnie dzisiaj, kiedy Internet już dawno wyszedł poza komputery i zaczyna obejmować większość naszego życia. Sprzęty domowe, które zdawałoby się nie potrzebują żadnego przesyłania danych, nagle zaczynają z niego korzystać. Ilość urządzeń korzystających z sieci jest ogromna i cały czas rośnie. Non stop coś wysyłamy i odbieramy nie potrzebując do tego żadnego komputera. Można powiedzieć, że wyszliśmy poza tradycyjne rozumienie Internetu, tworząc jego różne odmiany – internety.
Czym zatem są internety? Trudno uwierzyć w to, że twórcą tego pojęcia jest George W. Bush, który jako pierwszy użył go podczas kampanii wyborczej. Chciał za jego pomocą ośmieszyć rozmówcę, ukazać go jako kogoś, kto nie ma bladego pojęcia o Internecie. Przez to internety zostałyskojarzone z ignorancją i prowincjonalizmem. Ich dzisiejsze znaczenie jest bliskie wcześniejszemu, ale ma już inny charakter – jest autoironiczne. Mówimy z przekąsem ointernetacha jednocześnie sami się w nich gubimy. Im więcejinternetów, tym większe jest nasze zagubienie: za dużo przycisków, haseł, inteligentnych przedmiotów. Hasłointernety wyraża niepewność, a jednocześnie się z tej niepewności śmieje.
Choć słowo internety zdaje się być niepozorne, doskonale obrazuje czasy w których żyjemy. Internet to za mało. Należy go poszatkować, w ramach ulepszania jeszcze bardziej pokomplikować, stworzyć sieci z sieci. Podobnie wygląda życie współczesnego człowieka: niby chce sobie wszystko ułatwić, ale zazwyczaj wychodzi mu to na odwrót. Gubi się w swoich genialnych rozwiązaniach i pomysłach  na życie.Ściąga aplikacje, które mają zastąpić dziesięć czynności jedną, na zmianę z takimi, które z jednej czynności robią dziesięć. Zamyka się w błędnym internetowym kole.
Tak jak z Internetu zrobiło się wiele internetów, tak my, jako członkowie sieci, zaczynamy kroić się na kawałki. W każdej części internetów przybieramy nową postać. Po raz kolejny zakładamy konto użytkownika, w którym możemy napisać o sobie co tylko chcemy. Za każdym razem możemy być kimś innym. Wszędzie sprzedając cząstki siebie, prawdziwe lub nie, tworzymy swój własny internetowy obraz, który bardzo rzadko jest spójny. W takim przypadku autoironia jest konieczna, inaczej nie moglibyśmy żyć jednocześnie w Internetach i w rzeczywistym świecie. Jedyne co nampozostaje to śmiech z samego siebie. Ewentualnie ze śmiesznych kotów. W końcu od czego są internety?

Zofia Łękawska-Orzechowska

Ente life

 Źródło

Sieć wyzwala w nas pierwotne instynkty. Jest magiczną przestrzenią, w której słowa stają się łatwiejsze do wypowiedzenia, opinie prostsze do wyrażenia, a konsekwencje zostają odsunięte na dalszy plan. Nasze działania zyskują charakter mechanicznych, mniej przemyślanych, wyzbytych kompleksów i zachowawczego dystansu, przez to, jak przekonują niektórzy, bardziej szczerych i naturalnych od tych, które możemy zaobserwować w życiu prawdziwym. Okazuje się, że w sieci możemy być sobą bardziej niż gdziekolwiek indziej. Piszemy to, czego w prawdziwym życiu nigdy byśmy nie powiedzieli, obśmiewamy i krytykujemy to, czego w rzeczywistości prawdziwej przenigdy odwagi obrazić byśmy nie mieli; wstyd, nieśmiałość, kompleksy odchodzą w zapomnienie – wszyscy jesteśmy zuchwali, nieustraszeni, bezczelni i bezkarni, młodzi i gniewni.
Z tej perspektywy sieć przypomina flaszkę cieszy o mocno wyskokowych właściwościach, która im bardziej w nią wnikamy, w tym większym stopniu nas wyswobadza, tym rozleglejszą pewnością siebie nas obdarza, i tym głębsze złudzenie słuszności naszych sądów nam daje; w zetknięciu z którą jesteśmy skłonni mówić i robić rzeczy, na które w żadnych innych okolicznościach byśmy sobie nie pozwolili. Jest to jeden ze sposobów rozumienia rzeczywistości wirtualnej, jako przedmiotu posiadającego magiczne właściwości – wyzwalania, obnażania, swobodzenia; przedmiotu, za pośrednictwem którego potrafimy zaskoczyć samych siebie, dowiadując się, co myślimy i co mamy ochotę powiedzieć.
Źródło


Druga strona medalu, w równym stopniu prawomocna co pierwsza, jest taka, że w sieci otrzymujemy możliwość, za którą nasi przodkowie sprzed epoki internetowej byliby skłonni płacić grube sumy, bycia kimkolwiek nam się zachce; możliwość stworzenia sobie alternatywnego, drugiego życia. Lub szeregu alternatywnych, drugich żyć. Nie musi być wszakże prawdę, że w Internecie występujemy ciałem, duchem, umysłem i czymś tam jeszcze. Jest tak do czasu, kiedy poprzednie, prawdziwe wcielenie przestanie nam wystarczać lub odpowiadać i zapragniemy przekonać się jak to jest być kimś innym; do czasu kiedy zechcemy przeprogramować poprzednie ciało, poprzedni umysł, itd., gdyż dotychczasowe są niedoskonałe i niesatysfakcjonujące. A może zwyczajnie mamy ochotę sprawdzić, jak to jest nie być sobą choćby przez jeden dzień. Ciałem jesteśmy jedynie przed klawiaturą i monitorem; nie jest problemem, aby wchodząc w sieć zrzucić z siebie poprzednią skórę i przedzierzgnąć się w nowe „ja”, o nowej lśniącej masce, zyskując tym samym nowe predyspozycje i nowe możliwości.
W ten sposób rozpoczyna się historia naszego nowego życia. Na początku musimy wybrać postać, którą będziemy sterować, a wraz z nią odpowiednie, dopasowane do niej właściwości i atrybuty; wybieramy zatem bohatera i decydujemy o jego etniczności, kolorze skóry, dacie urodzenia, liczbie dzieci, liczbie nieudanych samobójstw, kradzieży, rozwodów, wszelakich przeżyć, i za taką osobę go potem przedstawiamy. Granicę takich poczynań określają możliwości naszej wyobraźni, nic więcej. Ryzyko stanowi możliwość zdemaskowania przez społeczność, w której odgrywamy określoną rolę. Jednak tak długo, jak pozostajemy w sieci i poza jej obręb się nie wychylamy, nie jest to ryzyko warte uwagi. W przypadku ewentualnej wtopy, obnażona zostaje nasza postać, nie my. A więc nikt poza bohaterem nie ma powodu do jakiegokolwiek wstydu, przykrości, poczucia winy. To czy będzie on odczuwał którąś ze wspomnianych, niechcianych emocji, zależy od tego w jakiego rodzaju empatię i moralność go wyposażyliśmy. Jeżeli okaże się za słaby, nieodpowiedni, nieautentyczny, jeżeli jego reputacja w społeczności zbytnio podupadnie, tworzymy nowego bohatera, lub, jeżeli operujemy więcej niż jedną postacią, wymazujemy go z listy naszych wcieleń, i cieszymy się tymi, które nam pozostały.
Ten przejaskrawiony przykład ma obrazować, jakie możliwości przeistoczenia niesie za sobą Internet. Na co dzień mamy w nim do czynienia raczej z drobnymi, czasem niuansowymi, przeobrażeniami, udoskonaleniami, imitacjami i nieszczerościami. Nigdy jednak osoba w przestrzeni wirtualnej nie będzie stanowiła przełożenia jeden do jednego osoby w rzeczywistości. Tak samo jak ciężko postawić znak równości między życiem prawdziwym a wirtualnym, tak samo niełatwo utożsamiać wirtualnego „ja” z „ja” rzeczywistym, niezależnie od tego, jak szczere są intencje danej osoby. Obie przestrzenie rządzą się zupełnie różnymi prawami i całkowicie odmienne możliwości wyrażenia, docierania oraz poznania za sobą niosą; różne obrazy jednostek generują. Niemożliwym jest, aby przy tak odmiennych warunkach egzystencji, ten sam efekt, w postaci uzyskania tego samego obrazu osoby, został osiągnięty.
Paweł Harlender